Siadłam naprzeciwko skupionej brunetki o paląco błękitnych oczach. Kiedy drzwi za rodzicami zamknęły się jej postawa zmieniła się. Nie była już taka uh... jakby to nazwać... sztywna?
-A więc... czego zaczęłaś się ciąć? Tylko proszę, bądźmy konkretne - zaczęła prosto z mostu.
-Bo moje życie to jedno wielkie gówno? - warknęłam.
-Okey. Teraz to ty przestań pieprzyć. Obie wiemy, że tak nie jest więc podaj mi prawdziwy powód - wzruszyła kościstymi ramionami.
-A ty? Co tu robisz? Zaczęłaś jako jedna z wariatek skończyłaś jako psycholożka? Powodzenia życzę.
-Hm... mocna jesteś. I spostrzegawcza. Nie złamią Cię tu tak szybko.
-Nie złamią mnie nigdy.
Uśmiechnęła się i luźno oparła o fotel. Podniosła brwi w oczekiwaniu na odpowiedź.
-Wszystko wokół zaczęło mnie dobijać. Rodzice mieli mnie gdzieś. Liczyła się tylko praca i reputacja. Jak już zaczęło się walić znalazłam sobie... przyjaciół - prychnęłam. - Nie ważne jacy byli, grunt, że byli. Przez chwilę miałam chłopaka, który prawie mnie zgwałcił. To chyba tyle. Wystarczy?
-Prawie?
-Możemy o tym nie rozmawiać?
-A bulimia? Anoreksja? - zignorowała mnie.
-W szkole wyzywali mnie od grubych. Po części mieli racje. Zawsze byłam trochę grubsza. Kiedyś gdzieś o tym poczytałam i stwierdziłam, że spróbuje.
-Często masz wahania nastrojów? - podniosła brew.
-Dość.
-A jak to jest z zadawaniem sobie bólu oprócz cięcia się? - wysunęła szczękę dotykając językiem tylnych zębów.
-Było - byłam zwięzła.
Następnie kobieta uderzyła dłońmi o uda i wstała. Zrobiłam to samo.
-Więc tak. Dostaniesz pokój z Jane Cardwith i już Ci współczuję, bo na jest tu na szczycie łańcucha pokarmowego. Nie jest popularna, po prostu wszyscy się jej boją - wyszłyśmy z jej gabinetu i skierowałyśmy się s prawo a następnie po schodach na górę. Wiszącym na szyi kluczem otworzyła bramkę i puściła mnie przodem. - Twoje rzeczy już tam są i radziłabym Ci nie odzywać się do Jane chyba, że lubisz dostać w twarz albo ona pierwsza się do Ciebie odezwie.
-A nie mogę dostać z kimś innym pokoju?
-Nie. Jak na ten moment to jedyne wolne miejsce.
-Boje się pytać dlaczego.
-Jej współlokatorka popełniła samobójstwo trzy tygodnie temu.
-Serio? Mam spać w łóżku trupa?
-Nie. Ona wyskoczyła przez okno na drut kolczasty. A po za tym na życzenie Jane wymieniliśmy łóżko i zmieniliśmy ustawienie w pokoju.
Po kolei mijałyśmy różne pomieszczenia a Anette objaśniała mi co gdzie się znajduje. Zahaczyłyśmy o bibliotekę w której siedział jakiś brunet.
-Może już Cię z nim poznam - pomyślała głośno lekarka. - Brooks!
Chłopak podskoczył i spojrzał w naszą stronę. Uśmiechnął się a następni odłożył książkę na fotel, wstając. Podszedł do nas.
-Luke to jest Roxy. Roxy to Luke. Nie będziecie razem w klasie ale chciałabym żebyś kogokolwiek poznała. Jest od Ciebie rok starszy ale tu i tak łączymy was w grupy przydziałami - wyjaśniła.
-Czyli to ty jesteś nową współlokatorką Pani Walniętej? - zaśmiał się kręcąc ręką przy skroni.
-Sądziłam, że to właśnie jest szkoła dla walniętych - odburknęłam.
-Spoko. Zacznę inaczej. Jesteś nową współlokatorką Jane? Współczuję. Jestem Luke - ponownie się uśmiechnął i, wow, tak jak ja miał dołeczek w lewym policzku. Wysunął rękę w moją stronę aby się przywitać lecz ja tylko skinęłam głową w jego stronę i wysiliłam się na sztuczny grymas mający przypominać... uśmiech, bo wiedziałam, że w każdym momencie może podwinąć mi się rękaw. Ruszyłam dalej za panią Monrow a Luke razem ze mną. - Więc czego tu jesteś?
-Uh... - szukałam innego 'schorzenia' niż cięcie się.
-Typowo dla dziewczyn. Zaburzenia odżywiania, bulimia, akoreksja - wyliczała brunetka a ja byłam wdzięczna, że nie podała głównego powodu mojego pobytu.
Szliśmy głównym holem. Po prawej stornie mijaliśmy globusy a po lewej wielkie okna. Pogoda była dość nietypowa jak na przedmieścia Londynu jesienią, bo świeciło słońce. Zobaczyłam jeszcze główną salę, której będziemy używać podczas WF-u, salę od muzyki i angielskiego, chemii i fizyki, stołówkę, plac na którym w ciepłą pogodę odbywały się zajęcia sportowe i inne pomieszczenia, których nie zapamiętałam. Na sam koniec weszliśmy na drugie piętro i skręciłyśmy w lewo.
-A ty nie idziesz? - spytałam gdy zauważyłam brak obecności Luka.
-Nie mogę. To żeńskie skrzydło. Za to ty możesz odwiedzać mnie. Pokój 167 - puścił mi perskie oko i ruszył w przeciwną stronę.
-To prawda? - spytałam. - To, że chłopaki nie mogą przychodzić do dziewczyn ale na odwrót już tak?
-Tak. Nie wiem dlaczego ale spytam dyrektorki, bo sama jestem ciekawa. Tyle tu pracuje i nie wiem. Nie ważne - pod koniec korytarza skręciłyśmy w prawo i na jego końcu po lewej stronie znajdowały się drzwi. Kurwa, zgubię się w tej szkole jak nic. - Tu jest twój pokój - Nacisnęła klamkę.
Weszłyśmy do pomieszczenia. Mojej współlokatorki Jane nie było.
-Hm... teraz zapewne jest w stołówce albo na zajęciach z profesorem Rochester'em. Tak więc, nie wiem co Ci jeszcze mogę powiedzieć. Masz pytania?
-Masz mapę? Bo już się zgubiłam.
-Jak dobrze pójdzie i dogadasz się z Jane to może nie będzie taka zła i pokaże Ci szkołę - zawiesiła głos i roześmiała się na głos. Gdy napotkała moje zaskoczone spojrzenie wyjaśniła - Przepraszam, ale nie jestem w stanie wyobrazić sobie Jane - znowu wybuch śmiechu.
-Co ja? - w drzwiach pojawiła się brunetka o porcelanowej cerze. Mimo wszystko była... no cóż piękna. Jej włosy opadały lokami na ramiona a błękitne tęczówki skanowały moje ciało. Miała wyraźnie zarysowane kości policzkowe a jej drobne usta złączyły się w linię, kiedy zauważyła, że ja również jej się przyglądam. Była mniej więcej mojego wzrostu. Do głowy nasunęło mi się pytanie dlaczego wszyscy się jej boją skoro wygląda tak niewinnie. Na jej lewym nadgarstku widniała czerwona opaska. Od razu dopisałam to do listy rzeczy o których muszę się dowiedzieć. Z każdą minutą w ATM, zestawienie powiększało się. - To jest ta pomarańczowa ? - spytała patrząc na mnie jak na małego kotka który zgubił się w na ulicy.
-Tak - wymownie spojrzała na dziewczynę.
-No co?! Przecież jej nie zjem?! Ani nie zabiję - prychnęła. - Jeszcze - mruknęła do wychodzącej lekarki.
Drzwi się zamknęły a ja zostałam sama w pokoju z tajemniczą Jane Cardwish. Dziewczyna zrzuciła ciężkie buty i wskoczyła do łóżka zakopując się w pościeli. Założyła słuchawki na uszy i puściła muzykę. Nawet z odległości kilku metrów rozpoznałam Knight of Cydonia Muse'u. Zrozumiałam,że nie mogę liczyć na więcej z jej strony. Przynajmniej miałam pewność, że słuchamy podobnej muzyki.
Rozpięłam małą walizkę w której były buty i wszystkie kosmetyki. Przy łóżku Jane była wnęka wyposażona w dwie pary drzwi. Zakładam, że tam znajdowała się nasza szafa. Wyciągnęłam trzy pary Convers'ów, i nie, nie szpanie po porostu te buty są zajebiście wygodne. Parę czarnych i granatowych Vans'ów, jedną parę skate'ówek i klapki. W bagażu zostały jeszcze sztyblety, które nosiłam jako kalosze i emu. Nagle dziewczyna wstała i zniknęła we wnęce. Wróciła po chwili powracając do pościeli. Weszłam do szafy. Zauważyłam, że połowa z czternastu półek jest wolna, więc zaczęłam zagospodarowywać swoją część. Na drzwiach spostrzegłam liczne bruzdy. Jakby ktoś ciął drewno nożem. Wtedy zrozumiałam, że to kalendarz.
- Jak długo jesteś w ATM ? - nie mogłam się powstrzymać i zapytałam. Jane zmierzyła mnie wzrokiem. Poczułam się jakby miała lasery w oczach.
- Dziesięć lat - odpowiedziała po chwili namysłu.
-To coś ty zrobiła? W wieku, powiedzmy siedmiu lat, bo stawiam, że jesteśmy z jednego rocznika, zabiłaś rodzinę?
Nie odpowiedziała tylko posłała mi przerażający uśmiech i stwierdziłam, że lepiej nie drążyć tematu.
-Rozpakuj się. Mam nadzieję, że pół godziny Ci wystarczy? - zakomenderowała
-Tak, raczej tak.
-No to jak nie chcesz się zgubić to tu siedź. Będę za równo trzydzieści minut - odparła i wyszła.
Odetchnęłam z ulgą. Wydawała się dość dziwna. Rozłożyłam swoje ciuchy na półkach a następnie do półki przy łóżku włożyłam telefon, dwie pary słuchawek, dwie książki, szczotkę do włosów, ładowarkę do telefonu i laptopa. Komputer wsunęłam za łóżko. Reszta pozostała w torbach. Jedna z nich, mała, czarna, nie rzucająca się w oczy znalazła swoje miejsce w kącie garderoby. Na podłodze zauważyłam uwypuklenie. Delikatnie dotknęłam tego miejsca, które okazało się schowkiem. Kiedy już miałam podnieść niewielką klapę do moich uszu dotarł trzask drzwi. Szybko odstawiłam walizkę i wróciłam do pokoju.
-Zadomowiona? - prychnęła od niechcenia. - Tak w ogóle to ty znasz moje imię a ja twojego nie. Więc?
-Roxy.
-Dobra. Mamy jeszcze koło dwudziestu minut do obiadu. Powiesz mi coś o sobie?
-Po co Ci to? Za dwa miesiące mnie tu nie będzie - warknęłam poprawiając pościel.
-Naprawdę myślisz, że stąd wyjdziesz? - zaśmiała się.
-Tak. Rodzice po mnie przyjadą.
-Oj, jeszcze wiele się musisz nauczyć o tym miejscu. Nie lubię udawać Bóg wie kogo, jednak jestem wybitnie inteligentna. Mogę zrobić dla Ciebie wyjątek i ogólnie poznać Cię z tym cholerstwem, które nazywają szkołą. W zamian coś mi o sobie powiesz. Dawno nie widziałam pomarańczowej.
-Dziękuję, nie skorzystam. Długo tu nie zabaluje.- wolałam się nie pytać o co jej do cholery chodziło z tą "pomarańczową".
-Nikt stąd nie wyszedł. No prawie nikt ale to jest tak naprawdę niemożliwe. Gdyby to było dostatecznie proste by taka słodka blondyneczka jak ty sobie dała z tym radę, uwierz mi, nie byłoby mnie tu teraz z tobą.
-Ciekawe. I nie jestem słodka. Nie znasz mnie, nie oceniaj - fuknęłam.
-Są trzy sposoby - kontynuowała ignorując moje warknięcie. - Jako trup, jako Ashton Irwin lub pół trup zwany Luke'iem Hemmings'em ale to inna bajka.
-Możemy po prostu posiedzieć, pomilczeć i udawać, że wcale nie spędzimy w tym pokoju razem czasu? Po prostu ignorować się? Oczywiście w granicach rozsądku.
Zamyśliła się po czym wróciła na swoje miejsce na łóżku. Obie wpatrywałyśmy się w sufit. Nagle nabrałam chęci porozmawiania z nią, zadania choć jednego z setek pytań kłębiących się w moim mózgu, jednak moja duma nie pozwoliła mi na to. Dokładnie dwadzieścia minut później przyszła jedna z opiekunek oznajmiając, że czas na obiad. Wstałyśmy z łóżek. Nie zmieniłam ciuchów i na razie nie miałam takiego zamiaru. Dziewczyna z gracją opuściła pomieszczenie jednak ja się zawahałam. Chwilę potem znów pokazała się w drzwiach.
-Idziesz? Za nieobecność dorzucą Ci podwójną dawkę jakiegoś świństwa. Jeśli chcesz mogę Ci pokazać jak tu przetrwać. Ale to kosztuje - uśmiechnęła się chytrze.
-Co chcesz?
-Po pierwsze: nie grzeb pod moim łóżkiem. Po drugie: spóźniaj się. Dostaniesz podwójną dawkę leków i oddasz mi. Ale jeżeli komuś powiesz to Cię zabije. Układ? - podeszła do mnie i wyciągnęła rękę. - Skoro uważasz, że stąd wyjdziesz...
-Bo wyjdę - przerwałam
-Powodzenia ...To lepiej nie zginąć w tych murach. To jak ? - znów podniosła brew w oczekiwaniu na mój wybór.
-Zgoda - złączyłam nasze dłonie razem a następnie obie przecięłyśmy przysłowiową przysięgę. - Co mam zrobić żeby jakoś przemycić te leki? Nie jestem idiotką. Na pewno was pilnują żebyście wszystko grzecznie połknęli - spytałam wychodząc z pokoju.
-Leki dostajemy po jedzeniu. Nie pij nic tuż po posiłku. Tabletki schowaj pod językiem a później jak już wyjdziemy ze stołówki wyplujesz i oddasz je mi.
-Prostsze niż myślałam - mruknęłam.
Przemieszczałyśmy się krętymi korytarzami. Przy końcu głównego holu zatrzymała mnie. Widziałam jak z pokojów wychodzą dziewczyny a w oddali zauważyłam również kilka męskich sylwetek. Jane przystawiła chudziutki palec do usta nakazując mi być cicho. Kiedy po kilku minutach korytarz opustoszał brunetka spojrzała na zegarek znajdujący się naprzeciwko nas. Odczekałyśmy aż większa wskazówka ustawiła się równo na szóstce. Było już w pół do szóstej. Ruszyłyśmy do schodów. Po drodze starałam się zapamiętać jak najwięcej szczegółów aby bez większego kłopotu wrócić do pokoju. Zeszłyśmy na pierwsze piętro gdzie mieściły się wszystkie 'szkolne' sale itp. Podążałam za brunetką, która zatrzymała się przy podwójnych, otwartych drzwiach. Na ich środku widniała plakietka z napisem 'Stołówka". Kiedy tylko przekroczyłyśmy próg wszystkie krzyki, piski i dźwięki sztućców odbijanych o talerze ucichły. Oczy wszystkich skierowane były na nas. Zastanawiałam się czy patrzą na mnie czy Jane ale ona się z tym nie kłopotała. Po prostu jak gdyby nigdy nic podeszła do kontuaru i wzięła tacę. Poszłam w jej ślady starając się uporczywe spojrzenia.
-Jak dajesz z tym radę? - szepnęłam odbierając talerz z kotletem mielonym, sałatką i ziemniakami.
-Lata praktyki.
-Chwilę - zatrzymała mnie kucharka. - Jaki przydział?
-Jest nowa. Pomarańczowa. Jeśli będą jakieś komplikacje to na moją odpowiedzialność - zsumowała a kobieta kiwnęła głową.
-Przepraszam - odparłam niepewnie. - Czy mogłabym dostać coś innego? Jestem wegetarianką. Nie jadam kotletów.
-Przykro mi. Jesteś z pomarańczu. Musisz to wziąć.
-To chociaż może pani zabrać tego kotleta? - posłałam jej uśmiech i powinna czuć się zaszczycona, bo był to mój, pierwszy, szczery uśmiech w tym miejscu.
-No dobra. Dawaj - próbowała udawać, że nadal jest wredna i naburmuszona jednak zauważyłam, że ucieszyło ją to, że ktoś jest tu dla niej miły.
Usiadłam razem z Jane w kącie stołówki. Ciekawskie spojrzenia opuściły już nasze ciała jednak hałas nie powrócił. Niby było głośniej niż kiedy zabierałyśmy jedzenie jednak nie powrócił do ilości decybeli sprzed naszego przybycia. Rozejrzałam się ab sprawdzić czy nikt na mnie nie patrzy. Nie lubiłam kiedy ktoś przygląda mi się jak jem. Czuję wtedy, że myśli 'Jezu! Taka gruba i dalej wpieprza!'. Tak, to było moje standardowe myślenie. Grzebałam w talerzy, Jane jadła normalnie kiedy ktoś dosiadł się do naszego stolika.
-Cześć Roxy - przywitał się Luke.
-Ty w ogóle tu mieszkasz? - prychnęła siedząca po mojej prawej stronie Cardwish
-Tak. Od dwóch lat.
-Jesteś tego pewien? - zapytała podejrzliwie.
-Tak... - odpowiedział Brooks po chwili namysłu. Zobaczyłam, że się waha. Jakby nie był pewien.
-A może to się tylko dzieje w twojej głowie - Jane wstała i podeszła do chłopaka. - Tu - przyłożyła palec do jego czoła. - To tylko głosy, tam w środku .
Wtedy Luke złapał się za głowę.
- Nie, nie, nie, nie! - krzyczał
- Słyszysz je ? Słyszysz je choć nikt nie mówi. Rozsadzają twój mały móżdżek od środ... - syczała mu do ucha a on zakrywał się dłońmi.
-Wystarczy! - wyrwało mi się. Byłam w szoku.
Ku mojemu zaskoczeniu Jane zamilkła.
-Żryj albo spieprzaj - warknęła a chłopak uciekł od stołu, ciągle trzymając się za głowę i zostawiając swoją tacę.
-Co to miało być?! Jak mo... - zaczęłam.
-Nigdy mi nie przerywaj - powiedziała takim tonem, że dostałam gęsiej skórki. - Nigdy. Ani z tym pierdolonym schizofrenikiem ani z nikim innym.
Jane powróciła do przerwanego posiłku. Nie oderwałam wzroku od talerza. Nabrałam niewielką porcję i wsunęłam ją ostrożnie do ust. Nie była zła. Posiłek trwał w ciszy. Kiedy nasze porcje zostały zjedzone wstaliśmy i odniosłyśmy talerze. Następnie uformowała się kolejka jak mnie mam po leki. Jane stałą przede mną. Kiedy odebrała swoją dawkę dyskretnie pokazała mi jak mam ukryć tabletki. Następnie wystawiła język aby pokazać, że nic na nim nie zostało. Stanęła przy drzwiach opierając się o ścianę. Czekała na mnie. Przełknęłam całą ślinę jaka znajdowała się w mojej buzi a następnie po podaniu na razie nic nie znaczącego koloru, odebrałam kieliszek z nie małą ilością tabletek. Niepostrzeżenie wsypałam całą zawartość naczynia pod język i oddałam je.
-Wystaw język - przewróciłam teatralnie oczami a następnie wykonałam jej polecenie. - Dobra, idź.
Podeszłam do Jane, która spojrzała na mnie pytająco a ja tylko skinęłam głową. Wyszłyśmy z pomieszczenia a ja czułam jak te cholerne leki mi się rozpuszczają a cierpki smak wstępuje na język. Zaszłyśmy za róg. Dziewczyna wypluła każdą tabletkę na dłoń a następnie wystawiła ją w moją stronę.
-Serio? - mruknęłam ale wyplułam wszystko. Zaczęłam mlaskać językiem aby pozbyć się tego obrzydliwego smaku jednak on nie ustępował. - Masz coś do picia?
-Nie. Dostajemy picie tylko na stołówce. Ale nie wracaj tam, bo coś zaczną podejrzewać. Po prostu przywyknij. Za góra tydzień nie będzie Ci to przeszkadzać.
-A ile razy dziennie dostajemy dawki?
-Zależy. Ale zważając na to, że jesteś pomarańczowa to z rana trzy tabletki, po południu cztery i na wieczór siedem.
-Siedem? - pisnęłam. - A to ze mnie robią wariatkę.
Nie odpowiedziała. Ruszyła korytarzem a ja pobiegłam za nią. Naprawdę szybko chodziła.
- Musisz odebrać opaskę, bo nie będę wszędzie za Tobą łazić- powiedziała gdy znów się zrównałyśmy ze sobą.
-Gdzie ją mogę dostać?
-U Ann. Zaprowadzę Cię.
Zeszłyśmy na parter zatrzymując się koło recepcji oddzielonej kratą.
-Hej Adie. Poprosisz doktor Monrow.
-A co ty Cardwish takiego dla mnie zrobiłaś, że miałabym spełnić twoją prośbę? - spytała odwracając się do nas.
-Jeszcze Cię nie zabiłam. To nie dla mnie tylko dla niej - wskazała na mnie kciukiem. - Nie dostała przydziału. A ja nie mam zamiaru robić za jej niańkę.
Chwilę potem w okienku pojawiła się Anette. Jane powtórzyła prośbę a następnie lekarka zaprosiła mnie do swojego biura.
-Poczekam - odparła brunetka siadając na podłodze, opierając plecy o kontuar.
Weszłam do gabinetu gdzie kobieta wyjęła pomarańczową opaskę zakończoną metalowymi skuwkami. Zapięła mi ją na lewym przegubie i odrzekła, że mogę wracać co siebie. Zastałam nastolatkę w miejscu w którym ja zostawiłam. Jak tylko znalazłyśmy się w pokoju każda zajęła się sobą. Przed dziesiątą wieczorem przyszła opiekunka oznajmiając, że za godzinę jest cisza nocna i mamy się iść myć.
-Um, pokażesz mi gdzie jest łazienka? - spytałam.
-Jasne. Ale musisz wiedzieć, że ja kąpię się po ciszy nocnej, żeby nikt mi nie przeszkadzał.
-Okey. Czyli mam godzinę?
Po raz pierwszy ujrzałam na jej twarzy szczery uśmiech. Czułam się zaaprobowana. Może i traktowała mnie trochę jak idiotkę i nie wiedziała dlaczego tu jestem ale zauważalnie się polubiłyśmy - biorąc pod uwagę jak traktuje innych. W każdym razie ja polubiłam ją. Wydawała się osobą wartą uwagi. Kimś na moim poziomie.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Hejcia! Co tak mało kom pod ostatnim rozdziałem. Przecież Mati świetnie pisze. Osobiście zatracam się w jej twórczości.
Tak więc jest trójeczka. Co sądzicie? Czekam na wasze opinie. W końcu Jane i Roxy się spotkał i jak widać nie lubią się ale jakieś tam zdanie Rox ma o wrednej jędzowatej pannie Carwish.
Z okazji jutrzejszego rozpoczęcia roku życzę wam duuużo cierpliwości. Osobiście właśnie będę kończyć gimbaze tak, więc czeka mnie sporo pracy.
No właśnie. Trzeba przejść do tej... mniej miłej części. Nie mam zielonego pojęcia jak to będzie z rozdziałami. Na pewno będzie to zależało od waszej aktywności. Ale sądzę, że damy radę dodać rozdział tak... raz w tygodniu koło soboty. Pasuje? Oczywiście muszą być jakieś komentarze. Wolimy wiedzieć czy ktoś czyta to co tam nam w duszy zagrało.
Jeśli to dla was wygodzniejsze zostawiajcie opinie na tt pod hashtagiem #Rebellionff
Dobra, starczy. Buziaki, powodzenia w szkole i czekamy na komcie :*
Lofciam Vee
niedziela, 31 sierpnia 2014
czwartek, 21 sierpnia 2014
2 ~ Jane
Życie tu wydaje się do dupy jednak jak już ma się swoje sposoby
można przywyknąć. Dziesięć lat. Mnóstwo czasu na przemyślenia, wewnętrzne
monologi i inne tego typu rzeczy.
Kiedyś byłabym aż chorobliwie gadatliwa. Ale tu nawet ze sobą
gadać nie można. Nigdy nie dadzą ci skończyć. Teraz przerwał mi głos
pielęgniarki oznajmiający, że za piętnaście minut obchód. Naturalnie miałam
zamiar to całkowicie zignorować. Jeszcze parę lat temu byłoby by to nie do
pomyślenia, ale obecnemu zarządowi placówki to wisiało, dyndało i powiewało jak
liście na wietrze (te które jeszcze utrzymywały się na jesiennej
szarudze). Dopóki ktoś się nie zabił mogliśmy robić praktycznie co nam się żywnie
podoba. Gdy dochodziło do samobójstwa przez tydzień góra dwa była ostra
dyscyplina a potem znowu mieli nas w dalekim poważaniu (jak widać powstrzymuję
się nawet od przekleństw). Mnie dodatkowo traktowano ulgowo za sprawą czerwonej
startej opaski na lewym nadgarstku, która oznaczała mniej więcej :
"zaczepiasz na własne ryzyko ". Mi taka reputacja pasowała. Większość
się mnie bała, nie odzywali się do mnie, nie zaczepiali. Samotność była moją
jedyną i najlepszą przyjaciółką. Bądźmy szczerzy - trudno o dobre towarzystwo w
psychiatryku. Nie mówiąc już o kimś równie inteligentnym jak ja. Może część
przyjeżdżając tu była geniuszami ale po kilku miesiącach kuracji zamieniali się
w warzywka z nieobecnym wzrokiem i ślinką cieknącą z ust. Nie mam tu za wesoło.
Znowu rozległo się wezwanie na obchód. Przewróciłam oczami.
Spojrzałam na swoje odbicie w szybie. Na burze ciemnych długich loków, bladą
cerę i jasnobłękitne oczy otoczone aureolą gęstych rzęs. Założyłam wolną prawą
ręką wredny i zbuntowany kosmyk za ucho gdzie jego miejsce. Zgasiłam papierosa,
którego paliłam przez okno i wyślizgnęłam się z jednej z moich skrytek - sali
chemicznej. Przestali jej używać kiedy jeden chłopak nałykał się jakiś
substancji. Niestety nie był pilnym uczniem i wziął za mało. Przez trzy tygodnie
męczył się na szpitalnym łóżku aż w końcu jego przyjaciel się nad nim zlitował
i udusił go poduszką. Dzięki dobremu znajomemu dostałam klucz do sali i mogłam
z niej korzystać do woli. Podgłośniłam muzykę w słuchawkach, zostało mi jeszcze
sześć minut Controlling Crowds. Weszłam po schodach na drugie piętro gdzie był mój
pokój. Ostatnie kilka nocy musiałam spać w izolatce ponieważ moja
współlokatorka wyskoczyła z okna więc musieli zamontować kraty by uniemożliwić
nam takie rozrywki. Rzuciłam się na łóżko przykryte śnieżnobiałą jak zawsze
pościelą. Spojrzałam w sufit. Nuda - to jedyne słowo jakie kołatało się w
wewnątrz mojego mózgu a raczej tego co z niego zostało.
Pokój przez dziesięć lat wcale się nie zmienił. Te same
śnieżnobiałe ściany, ta sama drewniana zmaltretowana przez życie podłoga . Po
przeciwległych końcach pomieszczenia stały dwa identyczne łóżka z metalowymi
ramami. Różniły się tylko tym, że na jednym leżała zmechacona, biała pościel i równie
zmechacona siedemnastolatka a drugie było puste. Były to jedyne meble w pokoju
nie licząc po jednej półce nad łóżkiem i wnęki/szafy na ubrania.
Wszystko ograniczone do minimum. Tak jak w każdym z pokoi w ATM.
Po chwili usłyszałam skrzypnięcie drzwi i do pokoju weszła
Gladiss, jedna z dyżurnych opiekunek.
- Jane? - zapytała jakby chciała sprawdzić czy to co leży na
materacu to zwłoki czy jeszcze żywa istota.
W odpowiedzi wydałam niezrozumiały jęk, ale to
usatysfakcjonowało opiekunkę która wyszła zostawiając otwarte drzwi,
ponieważ zamknięcie ich było najwyraźniej strasznie trudne. Rozważyłam próbę
wstania i ich zamknięcia z hukiem jak zawsze gdy ktoś zostawił je na oścież,
ale zgodnie z moim dobrze wyuczonym planem dnia zaraz wpadnie Jade. I nie
myliłam się.
Po kilku minutach do mojego pokoju
wparowała Thirwall trajkocząc jak najęta. Jak zawsze nie zwróciłam
uwagi na jej przybycie. Nie wiem właściwie dlaczego ciągle do mnie przychodzi.
Wątpię by chodziło o brak możności komunikacji z innymi - była aż nad kontaktowa.
Poza tym była jedną z tych bardziej normalnych jeżeli w takim miejscu istnieje
termin "norma". Miała zespół lęku pourazowego po tym jak gwałcił ją
ojciec i ADHD, choć uważam że to drugie to wymysł lekarzy. Dziewczyna miała po
prostu mnóstwo energii którą jakoś musiała zużyć a w naszej szkole było to
wyjątkowo trudne. Nic dziwnego że na jej nadgarstku połyskiwała zielona opaska.
Była z tych nielicznych prawie całkowicie nieszkodliwych jednostek w szkole.
-Czy ty mnie w ogóle słuchasz? - zapytała w końcu przerywając swój
potok słów.
Naturalnie że jej słuchałam, przelotnie ale słuchałam. Dzięki Jade
nie musiałam opuszczać tych czterech ścian by wiedzieć dokładnie co się dzieje. Była tak mała, że kiedy się nudziła wchodziła do szybów wentylacyjnych i podsłuchiwała kogo się dało. Dowiedziałam się, że ma przyjechać nowa "pomarańczowa" - czyli
stopień niżej ode mnie. Zaciekawiło mnie to bo pomarańczowych spotkałam nie
wielu, nie mówiąc już o czerwonych. W ciągu dziesięciu lat natknęłam się tylko na jedną osobę mojej kategorii, lecz to była po prostu pomyłka w kartotece.
- Wiesz miło było by gdybyś od czasu do czasu coś powiedziała. Nie
chcę cię rozczarowywać ale na tym właśnie polega rozmowa - spojrzała na mnie
zażenowana moim brakiem entuzjazmu i wigoru - że obie osoby coś mówią!
Również Jade jak i Gladiss musiała zadowolić się bliżej
nieokreślonym jęko-rykiem za odpowiedź, bo na nic więcej nie miałam
najzwyczajniej w świecie ochoty.
Dziewczyna jednak tak łatwo nie ustępowała. Siadła na wolnym łóżku
i zaczęła mnie świdrować wzrokiem. Było to jedno z naszych ulubionych wspólnych
zajęć. Taka walka na spojrzenia. Zasady były proste. Jeśli ona wygrywała
zmuszałam się do rozmowy lub wspólnego spaceru. Jako że zdarzało się to
niezwykle rzadko i laury w tej rywalizacji zgarniałam zwykle ja, przeważnie
nasze potyczki kończyły się tym że Thirwall wybiegała zirytowana z
pokoju a ja otrzymywałam święty spokój.
Dziś również było podobnie. Gdy Jade w końcu się poddała, wstała
wyraźnie zbulwersowana i wymknęła się z pokoju.
- Ciota ! - krzyknęłam za nią z nadzieją że ktoś to usłyszy i
zamknie drzwi.
Niestety nie doczekałam się tego. Wstałam bo za dziesięć minut
miał być "podwieczorek" a chciałam jeszcze wstąpić do biblioteki.
Wyszłam z pokoju i schodami zeszłam na parter i skręciłam w lewo w długi
korytarz po którego obu stronach były wejścia do pokoi takich samych jak mój.
Tak jak przewidziałam zdążyłam wypożyczyć po raz enty "Studium w
szkarłacie" i poszłam do stołówki gdzie wydawano leki. Wszyscy nazywaliśmy
to podwieczorkiem pewnie ze względu na porę dnia o której miało to miejsce.
Stanęłam na końcu kolejki i czekając aż otrzymam swój plastikowy kubeczek z
tabletkami wyglądałam przez okno.
Rozległo się chrząkniecie i zorientowałam się że nadeszła moja
kolej. Posłusznie wzięłam przechyliłam swój kubeczek i tak jak zawsze
umieściłam tabletki pod językiem. Następnie na polecenie pielęgniarki
otworzyłam usta by ta mogła zobaczyć czy połknęłam leki. Gdy nic nie zauważyła,
pochwaliła mnie co w moich uszach brzmiało jakby mówiła do małego upośledzonego
szczeniaka a nie do siedemnastoletniej dziewczyny i pozwoliła mi odejść.
Zrobiłam to najszybciej jak mogłam nie zwracając na siebie podejrzeń. Czułam
jak tabletki zaczynają się rozpuszczać, bo usta wypełnił mi gorzki smak leków.
Skręciłam na końcu korytarza i upewniwszy się że nikt mnie nie widzi, wyplułam
to świństwo na otwartą dłoń. Wepchnęłam tabletki do kieszeni dresów i ruszyłam
do swojego pokoju. Po wejściu do tak dobrze znanego mi pomieszczenia
posegregowałam leki i ukryłam w skrytce pod klapą, a
następnie ległam na łóżku.
Wzięłam z półki Ipod'a, nałożyłam słuchawki i po chwili mój umysł
wypełniały już tylko kolejne piosenki z playlisty. Z pewnością zastanawiające
jest to skąd dziewczyna bez rodziny ma tyle cennych rzeczy. Minęło trochę czasu
za nim zorientowałam się ile korzyści płynie z handlu lekami. Potrzebowałam
jednak kilku lat by nauczyć się wykorzystywać swoje ciało by dostawać co chcę.
Okazało się to banalnie proste. Może gdybym nie byłam jedyną dziewczyną
akceptującą swoją fizyczność, nie głodzącą się i lubiącą role dziwki. Nie wiem
skąd się to ostatnie wzięło. Z pewnością znalazłoby się na to jakieś
psychologiczne wyjaśnienie, ale była to ostatnia rzecz jakiej mi było potrzeba.
Przewróciłam się na plecy.
Po dziesięciu minutach coś jednak zakłóciło mój spokój i nie była
to żadna pielęgniarka czy nauczyciel albo nawet szczebiocząca Jade. Zaczynało
się w żołądku. Dziwne ssanie wewnątrz brzucha, powoli wędrowało w górę
przełyku. Poczułam swój przyspieszony puls. Drżenie mięśni. I to ostatnie.
Rozpaloną skórę. Dobrze wiedziałam, że to nie była reakcja mojego układu
immunologicznego na drobnoustroje chorobowe. To był inny rodzaj gorączki. I
wiedziałam że jeśli coś z tym nie zrobię ona spali mnie żywcem.
Wstałam z łóżka i wyszłam z pokoju. Włożyłam odtwarzacz muzyki do
kieszeni i ruszyłam korytarzami. Dobrze wiedziałam gdzie idę. Nie zatrzymałam
się przy damskich łazienkach mimo że kilka minut temu padł komunikat że za pół
godziny cisza nocna. Nie obchodziło mnie to. Byłam głodna i ruszyłam na łowy.
Teraz liczyła się tylko zwierzyna. Stanęłam przed linią na dywanie oddzielającymi
skrzydło żeńskie od męskiego. Ruszyłam przed
siebie mijając po bokach białe drzwi z wypisanymi numerkami pokoi oraz z
imionami zakwaterowanych. Nie miało to jednak dla mnie większego znaczenia. Nigdy nie miało. Na nikim mi nie zależało. Dla mnie nie mieli imion. Weszłam
do losowego pokoju zamykając za sobą drzwi.
Światło było zgaszone i jedynie wąski strumień spod drzwi
oświetlał wnętrze. Wystarczyło to jednak abym zauważyła że w pokoju jest tylko
jedna osoba oprócz mnie. Drugi współlokator musiał najwyraźniej pójść się myć
co wywnioskowałam z nienaruszonej pościeli na wolnym łóżku i zabranej piżamy,
która na każdym posłaniu musi leżeć na pościeli. Teraz oba łóżka były już
puste. Chłopak wstał ze swojego i podszedł do mnie. W nikłym świetle widziałam
że się uśmiecha. Znaczyło to że wiedział dlaczego tu jestem, nie były to moje
pierwsze odwiedziny w jego pokoju. Czułam jak żar palący moją skórę osiąga
poziom krytyczny. Jak głód odbiera mi zmysły. Zmusiłam się do uwodzicielskiego
uśmiechu kiedy rozpiął jeansy.
Myślę, że to co było dalej nie muszę opisywać. Nie było to nic
nadzwyczajnego mimo jego krzyków, że jestem najlepsza. Zawsze tak krzyczeli.
Nawet gdy był to tak bardzo zwykły i nudny seks jak ten. Jednak mi to
wystarczyło. Założyłam ubranie i zostawiając dyszącego chłopaka na łóżku
wymknęłam się z pokoju. W drzwiach minęłam się z jego współlokatorem, który
rzeczywiście wracał spod prysznica. Miał mokre włosy i chował coś za
plecami.Korzystając z jego dezorientacje przejechałam pieszczotliwie dłonią po
jego torsie, stanęłam na palcach i pocałowałam go. Zbiło go to z tropu na tyle
że zdążyłam wyrwać mu z rąk flaszkę, którą ukrywał za sobą. Zacisnęłam mocną
dłonie na butelce i pobiegłam przed siebie.
- Dziwka ! - krzyknął za mną. Wolną ręką pokazałam mu środkowy
palec. Nie przejmowałam się tym co mówią o mnie inni. Tyle, że tu wszyscy
byliśmy tacy sami. Nie było różnicy pomiędzy mną zaliczająca wszystkich facetów
(i nie tylko) w szkole a tymi co dają sobie w żyłę czy się tną. Wszyscy w ATM
jesteśmy zwykłymi szmatami a to jak się zeszmacamy to prywatna sprawa każdego z
nas.
Zwolniłam biegu i ruszyłam równym krokiem boso po posadzce. Ale
nie szłam do siebie. Nie mogłam. Było tylko jedne miejsce gdzie mogłam walczyć
ze swoją przewlekłą bezsennością na którą nie pomagały żadne prochy. Sama długo
szukałam lekarstwa na własną rękę bo gdy udało mi się wyjść z otępienia jakie
mi zafundowali po przybyciu do ATM postanowiłam że żadna tabletka jaką mi dadzą
nie przejdzie mi przez gardło. Ciężko było mi bez możliwości ucieczki w świat
sennych marzeń. Noce spędzane na gapieniu się w sufit, czy malowaniu po
ścianach nie ułatwiały mi walki z samą sobą i moją wewnętrzną dziwką. Choć bez
tego nigdy nie znalazłabym lekarstwa.
To było takiego samego wieczora jak dziś. Też szukałam kogoś do
zaliczenia. Też weszłam do Jego pokoju. Tylko że On nie chciał. Nigdy żaden mi
nie odmówił oprócz Niego. Nigdy w życiu nie byłam tak skołowana. Wiedziałam że
muszę iść, bo On mnie nie zaspokoi ale nie chciałam. Zostałam z Nim, bo mnie
poprosił. Poprosił żebym się koło niego położyłam. Jakbyśmy byli równi. I
pierwszy raz spędziłam noc w Jego ramionach. Zrozumiał mnie. Pierwszy raz od
wielu dni spałam. I śniłam. Nie zrozumiałam tego nigdy.
Gdy teraz weszłam do jego pokoju i wsunęłam się do jego łóżka
gdzie otoczył mnie ramieniem nadal zadawałam sobie to samo pytanie. Dlaczego
On? Zawsze do niego przychodziłam, kiedy już nic nie pomagało w ucieczce. Ani
narkotyki, ani alkohol nie uwalniały mnie tak jak On. Kiedy zaczął nucić i
głaskać mnie po włosach poczułam jak obejmują mnie ramiona Morfeusza. Na chwilę
przed tym jak odpłynęłam w sen zrozumiałam dlaczego On. Tylko On widział jak
płaczę. Tamtej nocy, gdy pierwszy raz spojrzałam w jego oczy moje własne były
pełne łez. Pierwszy raz w moim życiu nie wiedziałam co się działo z moim
ciałem. A On podszedł i starł mi je z policzka, założył włosy za ucho i
powiedział : To będzie nasz sekret.
Mocnej wtuliłam się jego ramię i pozwoliłam sobie odpłynąć w świat
sennych marzeń kołysana Jego głosem.
Nie dane było mi jednak długo ukrywać się za zasłoną snu i jak
zwykle obudził mnie pierwszy promień słońca, który prześlizgnąwszy się pomiędzy
roletami w oknie łaskotał mój policzek przyjemnym ciepłem.
Uwielbiałam ten moment. Kiedy budziłam się otulona
Jego ramieniem. Mogłam się wpatrywać godzinami w jego śpiącą twarz leżąc na
jego unoszącym się i opadającym torsie. Wpatrywałam się w każdy detal jego
twarzy jakbym miała widzieć go po raz ostatni, jakby od tego co zapamiętam
miało zależeć moje życie. Studiowałam kształt jego podbródka, ust. Mój wzrok
przesuwał się po Jego wyraźnie zaznaczonych kościach policzkowych - wydawały
się tak ostre, że z pewnością wymierzając Mu siarczysty policzek nie obyłoby
się bez pokaleczenia sobie rąk. Ostatecznie kończyłam na jego złotych włosach
przypominających mi lwią grzywę, której tak bardzo pragnęłam dotknąć, ale bałam
się co by się stało gdybym przypadkiem obudziłam lwa. Pozwalałam sobie jedynie
na obrysowywanie opuszkami palców tatuaży na jego skórze. A było to dość
absorbujące zajęcie ze względu na ich ilość.
Przestałam kreślić łuk na Jego przedramieniu i spojrzałam Mu w oczy. Jego złoto-błękitne oczy. On też na mnie patrzył. Natychmiast zamarłam z dłonią nad Jego skórą. Byłam przerażona, że mogłam Go obudzić.
Przestałam kreślić łuk na Jego przedramieniu i spojrzałam Mu w oczy. Jego złoto-błękitne oczy. On też na mnie patrzył. Natychmiast zamarłam z dłonią nad Jego skórą. Byłam przerażona, że mogłam Go obudzić.
- Nie obudziłaś mnie - powiedział jakby czytał mi w myślach. Było
to bardzo prawdopodobne i z każdą chwilą z Nim spędzoną tylko utwierdzałam się
w tym przekonaniu. Lubiłam myśleć że trafił do ATM właśnie z tego powodu.
- To dobrze - odpowiedziałam posyłając mu uśmiech. Ten specjalny
zarezerwowany tylko dla Niego uśmiech. Odwzajemnił go. - Wyspałeś się ?
- Jak zawsze. A ty ?
- Chyba tak.
Uwielbiałam z Nim spędzać czas między innymi dlatego, że w
przeciwieństwie do innych, Jemu moje ograniczone i często lakoniczne odpowiedzi
wydawały się wystarczać.
Wysunęłam się z Jego ramion i ruszyłam do drzwi. Zawahałam się w
progu.
- Zobacz co przemyciła ta ciota z 134 - powiedziałam rzucając mu
flaszkę, którą zdobyłam w nocy. Uśmiechnął się a ja nacisnęłam klamkę.- Wrócę -
powiedziałam bardziej jakbym pytała o pozwolenie.
Bo rzeczywiście tak było. Nie mogłam przywyknąć do tego, że
przychodziłam do Niego i mnie nie wyganiał. Czekałam, aż któregoś razu da mi w
twarz albo przywiąże do łóżka i zerżnie - nie był by pierwszym i z pewnością
nie ostatnim, który by mi to zrobił. Byłam przecież tylko zwariowaną kurwą.
Starając się nie myśleć o tym poszłam do męskich łazienek na końcu
korytarzu. Jak zwykle o piątej rano nie było w niej żywego ducha. Ściągnęłam z
siebie ubrania i spojrzałam w lustro nad umywalkami. Przeczesałam włosy.
Wyglądałam naprawdę dobrze. Większość siniaków na żebrach już się
wchłonęła. Odwróciłam się tyłem.
- Kurwa. - burknęłam na widok czterech długich zadrapań na
łopatce. Musiał mi je wczoraj zrobić ten chłopak jak się z nim pierdoliłam.
Sprawdziłam czy nie mam więcej zadrapań i odetchnęłam z ulgą bo
nie znalazłam ani jednego. Weszłam pod prysznic i odkręciłam wodę. Użyczyłam
sobie jednego z szamponów, który stał na śliskiej od mydła półce. Nie
przeszkadzały mi męskie perfumy, które były w żelu. Bardziej mi się podobały
niż przesłodzone kosmetyki dziewczyn ze szkoły. Nie mogłam się jednak nacieszyć
w pełni nawet czymś tak przyziemnym jak prysznic - ktoś wszedł do łazienki.
Kto, kurwa normalny wchodzi idzie się kąpać o godzinie piątej nad
ranem ?! Ah, no tak - na śmierć zapomniałam - to ATM, tu nie ma normalnych.
Zakręciłam wodę i wyszłam zobaczyć kto nie może spać. Odsunęłam
zasłonę i stanęłam oko w oko z ostatnią osobą, której mogłabym się spodziewać.
Moje zaskoczenie było jednak niczym w porównaniu do przerażenia na twarzy
mojego niespodziewanego gościa.
- Brooks ! - wyrwało mi się. - Co ty do cholery tu robisz ?!
Nie odpowiedział. Stał jak wryty i gapił się na mnie.
- Nigdy nie widziałeś gołej dziewczyny ?! - znowu cisza. - Kurwa!
Co za dom wariatów !
Wybiegłam z łazienki po drodze wyrywając ręcznik Brooks'owi, który
stał dalej jak słup soli. Obwiązałam się nim i pognałam pustymi korytarzami do
swojego pokoju. Woda z mokrych włosów spływała mi po plecach. Wpadłam do pokoju
i otworzyłam szafę. Chwilę w niej grzebałam aż w końcu znalazłam to czego
szukałam. Założyłam czarny koronkowy stanik i figi do kompletu. Wciągnęłam
czarne dresy i obcisły biały wydekoltowany top. Wsunęłam stopy w air-maxy. Zrobiłam sobie kreski na powiekach i przejechałam usta krwisto-czerwoną
szminką. Lubił mnie taką. Kucnęłam przy łóżku i wyciągnęłam ze swoje skrytki
paczkę prezerwatyw. Upchnęłam je wraz zapalniczką i papierosami w biustonoszu.
Użyłam swoich ulubionych jaśminowych perfum, odrzuciłam mokre włosy do tyłu i
wyszłam z pokoju.
Już dziś miała przyjechać ta pomarańczowa. Zapewne będzie zadawać
miliardy pytań - jak każdy kto tu przybywa. Z tego co dowiedziałyśmy się z
Jade, podsłuchując rozmowy Adelaide w recepcji nowa miała przyjechać koło
czwartej po południu. To dużo czasu. Zdążę się uspokoić w pracowni chemicznej.
Uspokoić się - tylko po czym? Czym się denerwowałam? Tym, że Luke widział moje
cycki? Nie pierwszy raz. Nową
współlokatorką? Czemu miałabym się nią przejmować? Wiele dziewczyn przewinęło
się przez mój pokój. Przychodziły i odchodziły. Więc czemu wypaliłam już pół
paczki papierosów? Czemu? Czułam, że tym razem będzie inaczej.
- Jest i moja pilna uczennica - usłyszałam jego głęboki pomruk
przy uchu. Poczułam jak pod jego wpływem nogi zamieniają mi się w watę. Objął
mnie tali, przyciągając do siebie. Upuściłam papierosa. Poczułam jak krew
zaczyna we mnie wrzeć.
- Panie profesorze, chyba nie do końca zrozumiałam ostatnią lekcję
- wyszeptałam, gdy zdjął moją bluzkę.- Chemia jest dla mnie taka niejasna!
- Chyba będziemy musieli zacząć wszystko od początku – wymruczał
mi do ucha, pieszcząc moje ciało dłońmi.
- Krok po kroku – szepnęłam rozpinając guziki jego koszuli.- Całe
szczęście jest pan moim ulubionym nauczycielem…
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Także ten. Ja jestem do współautorką z zadupia. Chwilowo jestem w mieście więc wrzucam rozdział. Z góry przepraszam jeśli są błędy, sprawdzałam rozdział milion razy bo nic innego nie mogłam robić z braku internetu, zasięgu czy cywilizacji. Mam nadzieję, że rozdział się spodoba i że warto było na niego czekać.
Dziękujemy za komentarze! :)
Sociopathiq
środa, 20 sierpnia 2014
Hejcia :*
Chciałam sprostować. Wiem, że wyczekujecie nowego rozdziału jednak jest on napisany przez moją przyjaciółkę z którą współprowadzę opowiadanie. Nie mogę wścibiać się z jej rozdział a aktualnie jest na takim zadupiu, że ledwo łapie zasięg żeby do kogokolwiek zadzwonić, nie mówiąc już o internecie. Mimo to kochamy spędzać czas na jej działeczce :)
Przepraszam, że musicie tyle czekać. Obiecuję, że nie zawiedziecie się rozdziałem.
Kochająca Vee :*
Przepraszam, że musicie tyle czekać. Obiecuję, że nie zawiedziecie się rozdziałem.
Kochająca Vee :*
środa, 6 sierpnia 2014
1 ~ Roxy
Nabrałam głęboko zimnego, brytyjskiego powietrza, które przyjemnie drażniło mój nos. W tamtym momencie siedziałam na dachu mojego domu. Był to początek października, dokładniej piątek. W uszach tkwiły słuchawki w których na całą głośność ustawiona była moja ulubiona piosenka : Linkin Park - Rebellion. W rękach, między palcami obracałam drobny metalowy przedmiot, który we wcześniejszych okresach był dla mnie jedyną ucieczką od rzeczywistości. Licząc w głowie ile dni już go nie używałam z rachunku wyszło coś koło 40. Powiał wiatr a ja mocniej otuliłam się bluzą. Wspomnienia wróciły. Nie mogłam im stawić czoła. Nie chciałam po raz kolejny kaleczyć ciała. Już i tak przez to jestem w wystarczającym bagnie. Przyjaciele okazali się wrogami. Zamachnęłam się a następnie cisnęłam żyletkę w powietrze. Miałam świadomość, że ktoś ją może znaleźć ale co tam. I tak już mnie mają za psycholkę. Raczej gorzej być nie może. Po kolejnych dwóch godzinach siedzenia na dachu powoli zsunęłam się wzdłuż rynny i zeskoczyłam na balkon. Otworzyłam drzwi do mojego pokoju. Wysunęłam nogi z butów emu i położyłam się na łóżku. Była to ostatnia noc w tym domu, pokoju, łóżku. Po spojrzeniu na zegarek upewniłam się, że było już dobrze po trzeciej. Nie miałam zamiaru wstać o "ustalonej" porze. Nie chciałam w ogóle jechać do tej pojebanej szkoły. Nie byłam i nie jestem chora psychicznie. To, że pokaleczyłam moje ciało znaczyło tylko i wyłącznie o mojej słabości psychicznej. Słabości, nie chorobie. Wyciągnęłam w szafy za dużą koszulkę z jakiegoś koncertu. Półkę niżej odnalazłam materiałowe szorty. Z takim ekwipunkiem udałam się do łazienki. Po rozebraniu się weszłam pod prysznic. Nie ruszałam się. Po prostu kucnęłam w rogu i pozwalałam wodzie ściekać po mojej skórze. W mojej głowie kotłowało się od myśli. Zadawałam sobie wiele pytań na które nie znałam odpowiedzi. Chociaż niektóre ją posiadały. Takie jak powód konieczności umieszczenia mnie w tej szkole. Dobrze radziłam sobie w zwykłej. O ile powstrzymywanie się przed morderstwem rówieśników jest radzeniem sobie. Nienawidzili mnie. Szydzili. Przez chwilę miałam iluzję normalnego życia. Przyjaciół. Chłopaka, który cholernie mnie wykorzystał. Po ciele przeszedł dreszcz. Kiedy po długim lenistwie umyłam się i przebrałam, położyłam się w łóżku. Okryłam się jedwabną pościelą i zwinęłam w kulkę. Sen sam przyszedł.
-Czego?! - burknęłam chowając się pod kołdrą.
-Jest dziesiąta. Miałaś wstać o ósmej i przygotować się do wyjazdu - odparła moja mama.
-Ja się nigdzie nie wybieram - warknęłam.
-Rozmawiałyśmy o tym. Musisz.
-Mamo - jęknęłam odkrywając głowę. - Po co?
-Twoje... nawyki... - zaczęła Liz, moja mama, wysoka blondynka o szarych oczach. Ubrana w białą koszulę, czarne spodnie i marynarkę tego samego koloru usiadła na skraju mojego dwuosobowego łóżka gładząc pościel.
-Jakie? Nie mam żadnych. Napiłam się może ze trzy razy w życiu!
-Córciu... musisz tam pójść. Dla Twojego dobra. Za bardzo Cię z tatą kochamy żeby dać Ci marnować życie. Jesteś piękna, mądra, inteligentna... A ty chcesz to zmarnować przez... dorastanie.
-Nie mamo! To był tylko drobne błędy, których nie mam zamiaru powtarzać, bo wiele mnie nauczyły. Obiecałam - załkałam. Trochę ją okłamałam ale w większości było to prawdą.
-Wierzę Ci ale nie ma już odwrotu.
-Jest! Zawsze mi powtarzałaś, że w każdej sytuacji są przynajmniej dwa wyjścia. Wykorzystajmy to drugie. Nie wieźcie mnie tam.
-Kochanie. Nie o to mi chodziło, że już nie ma odwrotu. Decyzja została podjęta - pogłaskała mnie po kolanie po czym wstała. - Roxy. Nie jest tak jak myślisz. My Cię bardzo kochamy. Dlatego tam jedziesz.
Z tym słowami na ustach opuściła mój pokój. Krzyknęłam aby dać upust złości i rzuciłam się na łóżko zakrywając twarz kołdrą.
Po godzinie byłam już ubrana, pomalowana, spakowana i co najgorsze w drodze do szkoły dla psycholi. Siedziałam skulona i naburmuszona na tylnym siedzeniu. Możliwe, że zachowywałam się jak dziesięciolatka, która nie dostała wymarzonej lalki na gwiazdę ale poniekąd tak się czułam. Nie chcieli mi dać tego co już i tak było moje. Wolności. Miałam tę świadomość, że przegięłam z jej używaniem ale przecież każdemu zdarza się błądzić. Każdy się myli i potyka. Dlaczego mamy takie osoby, takie jak ja, które trochę się we wszystkim pogubiły traktować jak ludzi chorych? Podróż trwała około czterech godzin. Po drodze rodzice zatrzymali się zjeść drugie śniadanie jednak ja nie miałam ochoty. Zamówiłam tylko kawę z mlekiem. Z Liverpool'u do Lodynu było około 220 mil, więc nie dziwne, że mój tyłek był obolały a bateria w telefonie do połowy wyczerpana.
Tata który siedział za kierownicą właśnie użył klaksonu. Co mnie zdziwiło zatrąbił dwa razy a zazwyczaj ilość dźwięku powtarzała się przynajmniej trzykrotnie. Wyprostowałam się aby mieć lepszą widoczność na drogę. Jednak to co zobaczyłam przeraziło mnie i podziękowałam Bogu, że nic nie zjadłam. Przed nami wznosił się ogromny budynek wybudowany w stylu gotyckim. Wielkie strzeliste wieże straszyły mrocznością i ciemnymi oknami. Zrobiło mi się niedobrze i poczułam jak gorący napój, który piłam koło dwóch godzin temu wraca. Wjechaliśmy na podjazd i kiedy rodzice wyszli z samochodu zablokowałam swoje drzwi i bardziej skuliłam się podciągając nogi pod brodę. Mama zaczęła stukać w okno.
-Roxy! Odblokuj drzwi. Wiesz, że to nic nie da. A teraz wręcz pogarsza Twoją sytuacje.
-To może być gorzej?!
-Roxanne!
-Nie! Nie wyjdę!
-Harry - jęknęła mama.
-Roxey proszę - mężczyzna zajrzał do auta używając zdrobnienia jakim nazywał mnie w dzieciństwie.
-Nie! Powiedziałam nie!
Tata wcisną kłódkę na pilocie i usłyszeliśmy ciche kliknięcie a następnie delikatne dłonie mamy wyciągnęły mnie z samochodu. Ruszyliśmy marszem a żwir chrzęścił pod naszymi nogami. Robiłam małe kroczki stawiając piętę tuż przed palcami. Chciałam wydłużyć czas dotarcia tam. Powietrze było zwyczajne ale to nie tym chciałam oddychać. Przeszliśmy przez chodnik a mama co chwilę mnie pospieszała. Rodzice otworzyli drzwi a ja podążałam za nimi próbując jak najbardziej schować się w mojej czarnej bluzie Ramones. Liz podeszła do recepcji i delikatnie uderzyła w hotelowy dzwonek ustawiony na blacie. Po chwili za kontuarem pojawiła się kobieta koło trzydziestki. Miała proste, rude włosy a prosta grzywka, przysłaniała niebieskie oczy. Na jej lewej piersi, do białej koszuli, wpuszczonej w grafitową spódnicę, lśniła prostokątna plakietka.
"Adelaide Moon. Główny Kierownik"
-Witam - zaszczebiotała. - Nazywam się Adelaide Moon. W czym mogę państwu pomóc?
-Nazywam się Liz Malone. To mój mąż Harry oraz córka Roxanne.
-Roxy - burknęłam.
-Dzwoniliśmy do państwa ponieważ chcieliśmy umieścić naszą córkę w tej placówce. Wysyłaliśmy kartę... - mama zignorowała mnie i kontynuowała jednak ruda nie dała jej skończyć.
-Jeszcze raz poproszę nazwisko.
-Malone.
Dziewczyna szybko wystukiwała literki na klawiaturze.
-Rzeczywiście. Przyszło państwa... zgłoszenie - wstała i wyszła przez małe drzwiczki.
Podała ręce rodzicom jednak ja nawet na nią nie spojrzałam.
-Najpierw państwa córka przejdzie podstawowe badania i odbędzie się rozmowa z psychologiem.
Mama kiwała przyswajając informację. Kobieta ruszyła holem na lewo. Mijając troje drzwi zatrzymała się przy mahoniowych na których widniała tabliczka "Dr. Pattie Hornsby". Trzy razy stuknęła knykciami a słysząc pozwolenie nacisnęła klamkę, wchodząc do pomieszczenia. Wyglądało jak zwykły gabinet w przychodni. Zza biurka wyłoniła się starsza pani o blond, a bardziej siwych włosach i przyjemnym uśmiechu.
-Dzień dobry - powitała nas. - Ty musisz być Roxy? - ruszyła w moją stronę. Wydawała się być przyjazną osobą ale wtem zdrowy rozsądek przywalił mi patelnią w głowę przypominając, że to szkoła obłąkanych a ja do tej grupy nie należałam. - Nie bój się. Nikt nie chce dla Ciebie źle. Dzięki Adie. Wracaj na recepcję. Zajmę się państwem - machnęła ręką w stronę krzeseł. - A ty siadaj na leżance.
Wykonaliśmy jej polecenia. Zasiadła na krześle i z półki po swojej lewej stronie wysunęła kartę pacjenta.
-To będą rutynowe pytania. Imiona i nazwisko? Data urodzenia? Pesel? - pytała a mama odpowiadała podając wszystkie informacje. - Wzrost? Waga?
Wszyscy na mnie spojrzeli.
-Na wadze nie stawałam od kilku tygodni. A wzrostu mam koło metra siedemdziesiąt.
-To zdejmuj buty i stawaj - podeszła do starej wagi.
Zacisnęłam oczy i nabrałam głęboko powietrza. Rozsznurowałam czarne Converse i ustawiłam je koło leżanki. Niepewnie podeszłam do doktor Pattie. Spojrzałam na nią błagalnym wzrokiem i stanęłam przodem do rodziców na metalowej powłoce.
-Wyprostuj się - wykonałam prośbę. - Metr siedemdziesiąt jeden i siedemdziesiąt kilo.
Kiedy tylko usłyszałam ile ważę na całym moim ciele pojawiły się ciarki. Znów miałam ochotę się głodzić. Wymuszać wymioty. Czułam się gruba. Tak jak kiedyś. Taka jaka byłam.
-Jeszcze nigdy nie widziałam tak świetnej figury. Nie wiem jak udaje Ci się utrzymać tę wagę ale... gratulacje - oznajmiła doktor Hornsby.
Ponury uśmiech wstąpił na moje usta a ja wróciłam do leżanki i ponownie wsunęłam nogi w trampki. Po pół godzinie, która minęła na wypełnianiu moich danych osobowych, karty chorób i innych informacji, lekarka wstała i stwierdziła, że teraz czeka nas tylko rozmowa z psychologiem. Wyszliśmy z gabinetu a Pattie pokierowała nas do drzwi naprzeciwko. Kiedy we framudze ukazała się kobieta mniej więcej w wieku Liz, staruszka pożegnała się z nami. To pomieszczenie wyglądało jak gabinet mojego ojca. Usiedliśmy na trzech skórzanych krzesłach a brunetka naprzeciwko nas po drugiej stronie biurka. Anette Monrow uśmiechnęła się jak na mój gust fałszywie, znad okularów. Okej, czy wszyscy w tej pieprzonej instytucji szczerzą się jak mysz do sera czy to tylko na czas pobytu rodziców? Kobieta ubrana była w czarne rurki, t-shirt i szpilki. Wszystko komponowało się wręcz idealnie. Na chudych ramionach ułożony był biały kitel a na szyi wisiał klucz. Nie wiedziałam czy on coś otwiera czy jest tylko ozdobą ale wzięłam sobie za cel dowiedzenia się tego. W końcu na jakiś czas tu zamieszkam. Czyż nie? Och, tak. Mam zamiar stąd zwiać. Ale o tym potem.
-Więc... - zaczęła Anette. - Dlaczego chcą państwo umieścić córkę w ATM?
-Może ja zacznę - odezwał się tata, który nie zabrał głosu od wyjścia z auta. - Roxy od dłuższego czasu zmieniła się. Kiedyś była wręcz prymuską w szkole. Iloraz inteligencji jest wysoko ponad przeciętną. Nie wywieraliśmy na niej żadnej presji. Po prostu podsuwaliśmy różne pomysły, które zatwierdzała lub odrzucała. Nie pamiętam kiedy to się zaczęło ale pewnego dnia wróciła pijana do domu. Nigdy wcześniej nie piła więc było to dla nas ogromnym zaskoczeniem. Oczywiście, spodziewaliśmy się tego ale jest na to za młoda. Następnie przypadkowo zauważyłem u niej dziwne blizny i siniaki. Próbowałem z nią o tym porozmawiać ale ona jakby zamknęła się przed nami. - Odwrócił głowę w moją stronę. - Wiem, że to nie jest tylko twoja wina. Poświęcaliśmy Ci za mało czasu. Dlatego się odsunęłaś. Bo nie rozmawialiśmy z Tobą, nie reagowaliśmy na to co się działo w szkole.
Widziałam w jego oczach smutek i żal. Jednak na to było już za późno. Chcą mnie tu zamknąć. Proszę bardzo! I tak stąd ucieknę. Zawsze mam jakiś plan. Do tego zostałam przystosowana. Do posiadania planu B.
-No tak - kontynuowała mama. - Nasza córka zaczęła się okaleczać. Poszliśmy do psychologa i zauważyliśmy widoczne zmiany. Nie powtarzała tego. Znaczy tak nam się wydawało. Po czasie zauważyliśmy jak bardzo schudła. Roxy zawsze była większa od reszty a my ciągle powtarzaliśmy jej, że jest piękna, bo zawsze była i jest. To, że oszpeciła swoje ciało nie oznaczało utraty urody. Zaczęłam przyglądać się jej posiłkom. Nie jadła prawie nic. Oprócz naszych co piątkowych kolacji i innych ważnych uroczystości. Jednak około pół godziny od posiłku znikała. A kiedy już wróciła była czerwona i rozpalona a jej makijaż widocznie poprawiany. Domyśliłam się, że prowokowała wymioty. Jej oceny były niższe jednak nadal nie schodziła poniżej średniej 3. Zaczęła wymykać się z domu i wracać następnego dnia. Zazwyczaj pijana bądź naćpana... - W tamtej chwili nie wytrzymałam
- Wzięłam tylko raz! Raz w życiu a ty mnie tak osądzasz?! Co z Ciebie za matka jak nawet nie wiesz co się ze mną działo?! I nie zgrywaj teraz dobrego rodzica, bo o tym wszystkim dowiedziałaś się od taty i Haylee! - wykrzyknęłam i nagle poczułam chęć przywalenia jej w twarz ale usiadłam jak gdyby nigdy nic z powrotem do fotela. Moja klatka piersiowa ciężko opadała, jak po długim biegu.
Mama nie drgnęła. Patrzyła takim samym wzrokiem jak Harry. Przepraszała mnie. To było widać w jej szarych oczach.
-Przepraszam - bąknęłam w stronę pani Monrow, która siedziała niewzruszona jakby codziennie miała do czynienia z takimi sytuacjami. Jej wyraz twarzy wyrażał... coś na kształt zainteresowania.
-Czy to wszystko? - spytała zwięźle, a ja poczułam, że polubię ją mimo, iż jest trochę chłodna.
Rodzice kiwnęli a ona napisała coś szybko na kartce.
-Tak więc czy są państwo pewni pozostawienia Roxy w ATM? - rzuciła surowo i ho, lubię ja coraz bardziej.
-Dla jej dobra. Za bardzo Cię kochamy - odparła mama.
-Pierdolenie - warknęłam.
-Dam państwu pięć minut na pożegnanie się. Następnie pogadamy same, okey? - zwróciła się do mnie. - Czy masz jakieś rzeczy osobiste? - spytała.
-Tak. Mam kilka walizek w samochodzie taty - szepnęłam.
-Zajmiemy się tym potem. - Spojrzała na zegarek na nadgarstku. Po dokładnie pięciu sekundach odparła - Pięć minut - i wyszła.
Przez pierwsze dwie minuty panowała cisza przerywana tylko i wyłącznie tykającym zegarem.
-Roxey. Ja... - tata klęknął koło fotela. - Przepraszam. Za to, że mnie z Tobą nie było kiedy tego potrzebowałaś. Nawaliłem a teraz musisz tu być...
-Nic nie muszę - burknęłam.
-Kocham Cię Roxey. Dlatego, że nie potrafimy poradzić sobie z tym co dzieje się wokół Ciebie przywieźliśmy Cię tu, bo nawaliłem po całości i jestem potwornym ojcem. W ogóle czasem zastanawiam się dlaczego podjąłem się tak trudnego wyzwania. Jak widać nie podołałem. Wybaczysz mi kiedyś? - ostatnie zdanie wyszeptał ze łzami w oczach.
-Na pewno już nic nie da się zrobić? Nie możecie mnie stąd zabrać? - pochyliłam się i szepnęłam do niego na ucho.
-Chciałbym ale tak jak mama powiedziała. Za bardzo Cię kochamy. Wrócimy. Obiecuję. Nie dam Ci tu zwariować. Nie jesteś chora. Tylko zagubiona. Potraktuj to jako zmianę szkoły, dobrze? To będzie nasza umowa. Ty nie sprawiasz problemów i bez ściemy wychodzisz z tego wszystkiego a my jak już nauczymy się być odpowiedzialnymi i rozsądnymi rodzicami wrócimy po Ciebie.
-Obiecujesz?
-Obiecuję.
-Na mały paluszek? - wyciągnęłam palec w jego stronę i od razu poczułam wznawiającą się z nim więź.
-Na wszystkie cztery - zaśmiał się płacząc jednak ujął małym palcem mój.
Bez myślenia rzuciłam się na niego wtulając w ciepłe ciało. Zaciągnęłam się jego perfumami i płakałam w koszulę.
-Będzie dobrze skarbie.
Kiedy już odczepiłam się od torsu taty wstałam prawie równając się z mamą. Był kilka centymetrów wyższa przez szpilki jednak gdyby je zdjęła byłybyśmy tego samego wzrostu.
-Przepraszam - wyłkała. - Że nie byłam dla Ciebie dobra. Że myślałam, że wyolbrzymiasz problemy, mimo, iż często tak było. Że ignorowałam twoje wewnętrzne krzyki. Myślałam, że to normalne. Nie to, że się tniesz ale bunt i dorastanie.
-Ja też przepraszam mamo. Za to, że nie doceniłam jak wiele wam zawdzięczam - przylgnęłam do blondynki a ona ściśle otuliła mnie ramieniem.
-Już czas - do pomieszczenia weszła Anette. - Spytam jeszcze raz, żeby nie było, że podejmujecie pochopną decyzję. Czy na pewno Roxy ma zamieszkać w Akademii Trudnej Młodzieży?
-Tak - wypaliłam. - Są pewni. I ja też.
Po raz ostatni przytuliłam rodziców i pożegnałam się z nimi.
-Czy mógłby pan przynieść rzeczy córki?
-Oczywiście - uśmiechnął się ukazując oba dołeczki, które miałam po nim. Znaczy odziedziczyłam tylko jeden w lewym policzku. - Pamiętasz naszą umowę?
Kiwnęłam potakująco głową a następnie Liz i Harry wyszli. Wiedziałam, że robią to z miłości. Ale czułam, że mój pobyt tu, w ATM, oddali nas od siebie. Możliwe, że mi pomoże ale oddalimy się od siebie. Nawet jeszcze nie zdawałam sobie sprawy jak bardzo. Jak bardzo moje życie tu się zmieni.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Przepraszam, że tyle czekaliście ale nie miałam chwili. Ale jest. Przepraszam też za wszelkie błędy, chociaż rozdział sprawdzałam z 20 razy. Czekamy na komentarze ;)
Vee
~*~
-Roxy! - ktoś potrząsał moim ramieniem. Wymamrotałam kilka obelg i przewróciłam się na drugi bok. - Roxanne! - usłyszałam ponownie.-Czego?! - burknęłam chowając się pod kołdrą.
-Jest dziesiąta. Miałaś wstać o ósmej i przygotować się do wyjazdu - odparła moja mama.
-Ja się nigdzie nie wybieram - warknęłam.
-Rozmawiałyśmy o tym. Musisz.
-Mamo - jęknęłam odkrywając głowę. - Po co?
-Twoje... nawyki... - zaczęła Liz, moja mama, wysoka blondynka o szarych oczach. Ubrana w białą koszulę, czarne spodnie i marynarkę tego samego koloru usiadła na skraju mojego dwuosobowego łóżka gładząc pościel.
-Jakie? Nie mam żadnych. Napiłam się może ze trzy razy w życiu!
-Córciu... musisz tam pójść. Dla Twojego dobra. Za bardzo Cię z tatą kochamy żeby dać Ci marnować życie. Jesteś piękna, mądra, inteligentna... A ty chcesz to zmarnować przez... dorastanie.
-Nie mamo! To był tylko drobne błędy, których nie mam zamiaru powtarzać, bo wiele mnie nauczyły. Obiecałam - załkałam. Trochę ją okłamałam ale w większości było to prawdą.
-Wierzę Ci ale nie ma już odwrotu.
-Jest! Zawsze mi powtarzałaś, że w każdej sytuacji są przynajmniej dwa wyjścia. Wykorzystajmy to drugie. Nie wieźcie mnie tam.
-Kochanie. Nie o to mi chodziło, że już nie ma odwrotu. Decyzja została podjęta - pogłaskała mnie po kolanie po czym wstała. - Roxy. Nie jest tak jak myślisz. My Cię bardzo kochamy. Dlatego tam jedziesz.
Z tym słowami na ustach opuściła mój pokój. Krzyknęłam aby dać upust złości i rzuciłam się na łóżko zakrywając twarz kołdrą.
Po godzinie byłam już ubrana, pomalowana, spakowana i co najgorsze w drodze do szkoły dla psycholi. Siedziałam skulona i naburmuszona na tylnym siedzeniu. Możliwe, że zachowywałam się jak dziesięciolatka, która nie dostała wymarzonej lalki na gwiazdę ale poniekąd tak się czułam. Nie chcieli mi dać tego co już i tak było moje. Wolności. Miałam tę świadomość, że przegięłam z jej używaniem ale przecież każdemu zdarza się błądzić. Każdy się myli i potyka. Dlaczego mamy takie osoby, takie jak ja, które trochę się we wszystkim pogubiły traktować jak ludzi chorych? Podróż trwała około czterech godzin. Po drodze rodzice zatrzymali się zjeść drugie śniadanie jednak ja nie miałam ochoty. Zamówiłam tylko kawę z mlekiem. Z Liverpool'u do Lodynu było około 220 mil, więc nie dziwne, że mój tyłek był obolały a bateria w telefonie do połowy wyczerpana.
Tata który siedział za kierownicą właśnie użył klaksonu. Co mnie zdziwiło zatrąbił dwa razy a zazwyczaj ilość dźwięku powtarzała się przynajmniej trzykrotnie. Wyprostowałam się aby mieć lepszą widoczność na drogę. Jednak to co zobaczyłam przeraziło mnie i podziękowałam Bogu, że nic nie zjadłam. Przed nami wznosił się ogromny budynek wybudowany w stylu gotyckim. Wielkie strzeliste wieże straszyły mrocznością i ciemnymi oknami. Zrobiło mi się niedobrze i poczułam jak gorący napój, który piłam koło dwóch godzin temu wraca. Wjechaliśmy na podjazd i kiedy rodzice wyszli z samochodu zablokowałam swoje drzwi i bardziej skuliłam się podciągając nogi pod brodę. Mama zaczęła stukać w okno.
-Roxy! Odblokuj drzwi. Wiesz, że to nic nie da. A teraz wręcz pogarsza Twoją sytuacje.
-To może być gorzej?!
-Roxanne!
-Nie! Nie wyjdę!
-Harry - jęknęła mama.
-Roxey proszę - mężczyzna zajrzał do auta używając zdrobnienia jakim nazywał mnie w dzieciństwie.
-Nie! Powiedziałam nie!
Tata wcisną kłódkę na pilocie i usłyszeliśmy ciche kliknięcie a następnie delikatne dłonie mamy wyciągnęły mnie z samochodu. Ruszyliśmy marszem a żwir chrzęścił pod naszymi nogami. Robiłam małe kroczki stawiając piętę tuż przed palcami. Chciałam wydłużyć czas dotarcia tam. Powietrze było zwyczajne ale to nie tym chciałam oddychać. Przeszliśmy przez chodnik a mama co chwilę mnie pospieszała. Rodzice otworzyli drzwi a ja podążałam za nimi próbując jak najbardziej schować się w mojej czarnej bluzie Ramones. Liz podeszła do recepcji i delikatnie uderzyła w hotelowy dzwonek ustawiony na blacie. Po chwili za kontuarem pojawiła się kobieta koło trzydziestki. Miała proste, rude włosy a prosta grzywka, przysłaniała niebieskie oczy. Na jej lewej piersi, do białej koszuli, wpuszczonej w grafitową spódnicę, lśniła prostokątna plakietka.
"Adelaide Moon. Główny Kierownik"
-Witam - zaszczebiotała. - Nazywam się Adelaide Moon. W czym mogę państwu pomóc?
-Nazywam się Liz Malone. To mój mąż Harry oraz córka Roxanne.
-Roxy - burknęłam.
-Dzwoniliśmy do państwa ponieważ chcieliśmy umieścić naszą córkę w tej placówce. Wysyłaliśmy kartę... - mama zignorowała mnie i kontynuowała jednak ruda nie dała jej skończyć.
-Jeszcze raz poproszę nazwisko.
-Malone.
Dziewczyna szybko wystukiwała literki na klawiaturze.
-Rzeczywiście. Przyszło państwa... zgłoszenie - wstała i wyszła przez małe drzwiczki.
Podała ręce rodzicom jednak ja nawet na nią nie spojrzałam.
-Najpierw państwa córka przejdzie podstawowe badania i odbędzie się rozmowa z psychologiem.
Mama kiwała przyswajając informację. Kobieta ruszyła holem na lewo. Mijając troje drzwi zatrzymała się przy mahoniowych na których widniała tabliczka "Dr. Pattie Hornsby". Trzy razy stuknęła knykciami a słysząc pozwolenie nacisnęła klamkę, wchodząc do pomieszczenia. Wyglądało jak zwykły gabinet w przychodni. Zza biurka wyłoniła się starsza pani o blond, a bardziej siwych włosach i przyjemnym uśmiechu.
-Dzień dobry - powitała nas. - Ty musisz być Roxy? - ruszyła w moją stronę. Wydawała się być przyjazną osobą ale wtem zdrowy rozsądek przywalił mi patelnią w głowę przypominając, że to szkoła obłąkanych a ja do tej grupy nie należałam. - Nie bój się. Nikt nie chce dla Ciebie źle. Dzięki Adie. Wracaj na recepcję. Zajmę się państwem - machnęła ręką w stronę krzeseł. - A ty siadaj na leżance.
Wykonaliśmy jej polecenia. Zasiadła na krześle i z półki po swojej lewej stronie wysunęła kartę pacjenta.
-To będą rutynowe pytania. Imiona i nazwisko? Data urodzenia? Pesel? - pytała a mama odpowiadała podając wszystkie informacje. - Wzrost? Waga?
Wszyscy na mnie spojrzeli.
-Na wadze nie stawałam od kilku tygodni. A wzrostu mam koło metra siedemdziesiąt.
-To zdejmuj buty i stawaj - podeszła do starej wagi.
Zacisnęłam oczy i nabrałam głęboko powietrza. Rozsznurowałam czarne Converse i ustawiłam je koło leżanki. Niepewnie podeszłam do doktor Pattie. Spojrzałam na nią błagalnym wzrokiem i stanęłam przodem do rodziców na metalowej powłoce.
-Wyprostuj się - wykonałam prośbę. - Metr siedemdziesiąt jeden i siedemdziesiąt kilo.
Kiedy tylko usłyszałam ile ważę na całym moim ciele pojawiły się ciarki. Znów miałam ochotę się głodzić. Wymuszać wymioty. Czułam się gruba. Tak jak kiedyś. Taka jaka byłam.
-Jeszcze nigdy nie widziałam tak świetnej figury. Nie wiem jak udaje Ci się utrzymać tę wagę ale... gratulacje - oznajmiła doktor Hornsby.
Ponury uśmiech wstąpił na moje usta a ja wróciłam do leżanki i ponownie wsunęłam nogi w trampki. Po pół godzinie, która minęła na wypełnianiu moich danych osobowych, karty chorób i innych informacji, lekarka wstała i stwierdziła, że teraz czeka nas tylko rozmowa z psychologiem. Wyszliśmy z gabinetu a Pattie pokierowała nas do drzwi naprzeciwko. Kiedy we framudze ukazała się kobieta mniej więcej w wieku Liz, staruszka pożegnała się z nami. To pomieszczenie wyglądało jak gabinet mojego ojca. Usiedliśmy na trzech skórzanych krzesłach a brunetka naprzeciwko nas po drugiej stronie biurka. Anette Monrow uśmiechnęła się jak na mój gust fałszywie, znad okularów. Okej, czy wszyscy w tej pieprzonej instytucji szczerzą się jak mysz do sera czy to tylko na czas pobytu rodziców? Kobieta ubrana była w czarne rurki, t-shirt i szpilki. Wszystko komponowało się wręcz idealnie. Na chudych ramionach ułożony był biały kitel a na szyi wisiał klucz. Nie wiedziałam czy on coś otwiera czy jest tylko ozdobą ale wzięłam sobie za cel dowiedzenia się tego. W końcu na jakiś czas tu zamieszkam. Czyż nie? Och, tak. Mam zamiar stąd zwiać. Ale o tym potem.
-Więc... - zaczęła Anette. - Dlaczego chcą państwo umieścić córkę w ATM?
-Może ja zacznę - odezwał się tata, który nie zabrał głosu od wyjścia z auta. - Roxy od dłuższego czasu zmieniła się. Kiedyś była wręcz prymuską w szkole. Iloraz inteligencji jest wysoko ponad przeciętną. Nie wywieraliśmy na niej żadnej presji. Po prostu podsuwaliśmy różne pomysły, które zatwierdzała lub odrzucała. Nie pamiętam kiedy to się zaczęło ale pewnego dnia wróciła pijana do domu. Nigdy wcześniej nie piła więc było to dla nas ogromnym zaskoczeniem. Oczywiście, spodziewaliśmy się tego ale jest na to za młoda. Następnie przypadkowo zauważyłem u niej dziwne blizny i siniaki. Próbowałem z nią o tym porozmawiać ale ona jakby zamknęła się przed nami. - Odwrócił głowę w moją stronę. - Wiem, że to nie jest tylko twoja wina. Poświęcaliśmy Ci za mało czasu. Dlatego się odsunęłaś. Bo nie rozmawialiśmy z Tobą, nie reagowaliśmy na to co się działo w szkole.
Widziałam w jego oczach smutek i żal. Jednak na to było już za późno. Chcą mnie tu zamknąć. Proszę bardzo! I tak stąd ucieknę. Zawsze mam jakiś plan. Do tego zostałam przystosowana. Do posiadania planu B.
-No tak - kontynuowała mama. - Nasza córka zaczęła się okaleczać. Poszliśmy do psychologa i zauważyliśmy widoczne zmiany. Nie powtarzała tego. Znaczy tak nam się wydawało. Po czasie zauważyliśmy jak bardzo schudła. Roxy zawsze była większa od reszty a my ciągle powtarzaliśmy jej, że jest piękna, bo zawsze była i jest. To, że oszpeciła swoje ciało nie oznaczało utraty urody. Zaczęłam przyglądać się jej posiłkom. Nie jadła prawie nic. Oprócz naszych co piątkowych kolacji i innych ważnych uroczystości. Jednak około pół godziny od posiłku znikała. A kiedy już wróciła była czerwona i rozpalona a jej makijaż widocznie poprawiany. Domyśliłam się, że prowokowała wymioty. Jej oceny były niższe jednak nadal nie schodziła poniżej średniej 3. Zaczęła wymykać się z domu i wracać następnego dnia. Zazwyczaj pijana bądź naćpana... - W tamtej chwili nie wytrzymałam
- Wzięłam tylko raz! Raz w życiu a ty mnie tak osądzasz?! Co z Ciebie za matka jak nawet nie wiesz co się ze mną działo?! I nie zgrywaj teraz dobrego rodzica, bo o tym wszystkim dowiedziałaś się od taty i Haylee! - wykrzyknęłam i nagle poczułam chęć przywalenia jej w twarz ale usiadłam jak gdyby nigdy nic z powrotem do fotela. Moja klatka piersiowa ciężko opadała, jak po długim biegu.
Mama nie drgnęła. Patrzyła takim samym wzrokiem jak Harry. Przepraszała mnie. To było widać w jej szarych oczach.
-Przepraszam - bąknęłam w stronę pani Monrow, która siedziała niewzruszona jakby codziennie miała do czynienia z takimi sytuacjami. Jej wyraz twarzy wyrażał... coś na kształt zainteresowania.
-Czy to wszystko? - spytała zwięźle, a ja poczułam, że polubię ją mimo, iż jest trochę chłodna.
Rodzice kiwnęli a ona napisała coś szybko na kartce.
-Tak więc czy są państwo pewni pozostawienia Roxy w ATM? - rzuciła surowo i ho, lubię ja coraz bardziej.
-Dla jej dobra. Za bardzo Cię kochamy - odparła mama.
-Pierdolenie - warknęłam.
-Dam państwu pięć minut na pożegnanie się. Następnie pogadamy same, okey? - zwróciła się do mnie. - Czy masz jakieś rzeczy osobiste? - spytała.
-Tak. Mam kilka walizek w samochodzie taty - szepnęłam.
-Zajmiemy się tym potem. - Spojrzała na zegarek na nadgarstku. Po dokładnie pięciu sekundach odparła - Pięć minut - i wyszła.
Przez pierwsze dwie minuty panowała cisza przerywana tylko i wyłącznie tykającym zegarem.
-Roxey. Ja... - tata klęknął koło fotela. - Przepraszam. Za to, że mnie z Tobą nie było kiedy tego potrzebowałaś. Nawaliłem a teraz musisz tu być...
-Nic nie muszę - burknęłam.
-Kocham Cię Roxey. Dlatego, że nie potrafimy poradzić sobie z tym co dzieje się wokół Ciebie przywieźliśmy Cię tu, bo nawaliłem po całości i jestem potwornym ojcem. W ogóle czasem zastanawiam się dlaczego podjąłem się tak trudnego wyzwania. Jak widać nie podołałem. Wybaczysz mi kiedyś? - ostatnie zdanie wyszeptał ze łzami w oczach.
-Na pewno już nic nie da się zrobić? Nie możecie mnie stąd zabrać? - pochyliłam się i szepnęłam do niego na ucho.
-Chciałbym ale tak jak mama powiedziała. Za bardzo Cię kochamy. Wrócimy. Obiecuję. Nie dam Ci tu zwariować. Nie jesteś chora. Tylko zagubiona. Potraktuj to jako zmianę szkoły, dobrze? To będzie nasza umowa. Ty nie sprawiasz problemów i bez ściemy wychodzisz z tego wszystkiego a my jak już nauczymy się być odpowiedzialnymi i rozsądnymi rodzicami wrócimy po Ciebie.
-Obiecujesz?
-Obiecuję.
-Na mały paluszek? - wyciągnęłam palec w jego stronę i od razu poczułam wznawiającą się z nim więź.
-Na wszystkie cztery - zaśmiał się płacząc jednak ujął małym palcem mój.
Bez myślenia rzuciłam się na niego wtulając w ciepłe ciało. Zaciągnęłam się jego perfumami i płakałam w koszulę.
-Będzie dobrze skarbie.
Kiedy już odczepiłam się od torsu taty wstałam prawie równając się z mamą. Był kilka centymetrów wyższa przez szpilki jednak gdyby je zdjęła byłybyśmy tego samego wzrostu.
-Przepraszam - wyłkała. - Że nie byłam dla Ciebie dobra. Że myślałam, że wyolbrzymiasz problemy, mimo, iż często tak było. Że ignorowałam twoje wewnętrzne krzyki. Myślałam, że to normalne. Nie to, że się tniesz ale bunt i dorastanie.
-Ja też przepraszam mamo. Za to, że nie doceniłam jak wiele wam zawdzięczam - przylgnęłam do blondynki a ona ściśle otuliła mnie ramieniem.
-Już czas - do pomieszczenia weszła Anette. - Spytam jeszcze raz, żeby nie było, że podejmujecie pochopną decyzję. Czy na pewno Roxy ma zamieszkać w Akademii Trudnej Młodzieży?
-Tak - wypaliłam. - Są pewni. I ja też.
Po raz ostatni przytuliłam rodziców i pożegnałam się z nimi.
-Czy mógłby pan przynieść rzeczy córki?
-Oczywiście - uśmiechnął się ukazując oba dołeczki, które miałam po nim. Znaczy odziedziczyłam tylko jeden w lewym policzku. - Pamiętasz naszą umowę?
Kiwnęłam potakująco głową a następnie Liz i Harry wyszli. Wiedziałam, że robią to z miłości. Ale czułam, że mój pobyt tu, w ATM, oddali nas od siebie. Możliwe, że mi pomoże ale oddalimy się od siebie. Nawet jeszcze nie zdawałam sobie sprawy jak bardzo. Jak bardzo moje życie tu się zmieni.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Przepraszam, że tyle czekaliście ale nie miałam chwili. Ale jest. Przepraszam też za wszelkie błędy, chociaż rozdział sprawdzałam z 20 razy. Czekamy na komentarze ;)
Vee
Subskrybuj:
Posty (Atom)